Felieton


Andrzej Dobrowolski Niewinny

W pierwszym rzędzie wesoło

Z okazji Roku Polskiego w Szwecji organizowane są rozliczne imprezy mające zamorskim sąsiadom nasz kraj jeszcze bardziej przybliżyć.

Działa się wielotorowo: kulturą zajmuje się głównie Instytut Adama Mickiewicza, gospodarką poszczególne regiony. Niektóre z nich mają wszak ambicje związane nie tylko z ekspansją gospodarczą, lecz i kulturalną. Przykładem Zielona Góra napastująca ostatnio Goeteborg muzyką.

Najpierw big-band, teraz trio fortepianowo-smyczkowe na wielkich Targach Książki. Big-band wspaniały, trio nie gorsze. Wyśmienite zespoły, ale... No właśnie:

W wyniku braku wyników w myśleniu kogoś od organizacji ów doskonały big-band przysłano jako musztardę przed obiadem na konkurs jazzowy, który się jeszcze nie zaczął. W efekcie zespół wystąpił na znalezionej w ostatniej chwili parkowej estradzie dla grupki miejscowych muzyków. Nie liczyłem, ale było nas, publiczności, jeśli nie mniej, to mniej więcej tyle samo, co artystów. Wspaniałych, jak mówię, zwłaszcza pożyczona z Rzeszowa młoda biała pianistka, grająca jak stary murzyn z Tennesy.

Trio smyczkowe z fortepianem natomiast zaproponowało swe usługi na Targach Książki, podczas których występy artystyczne na stoiskach zostały regulaminowo ograniczone do cichej prezentacji milczących na ogół książek. Z motywacją, że jeśli wszyscy mieliby ze sobą jakiś zespół, byłoby, owszem, bardzo zespołowo, ale akustycznie nieco przykłótliwie.

Jakoś tam, jak to my, Polacy, ugadaliśmy się z organizatorami, wyjątek zrobili, lecz rzeczywiście więcej z tego było kłótni niż pożytku. Kłóciłem się, wiem, o czym mówię.

Wspomniane przykłady o niczym oczywiście nie świadczą. O niczym poza tym, że w organizacji kulturalnych występów nie zawsze udaje się nam działać z kulturą. Bo myślenie - co by nie powiedzieć - też niektórzy do owego gatunku działalności ludzkiej zaliczają.

Choć są wyjątki. Tym razem - wstyd się chwalić - wyjątkowością popisałem się sam. Czy była to organizacja, czy dezorganizacja niech pozostanie sprawą definicji, wszak efekt został osiągnięty, a to się przecież w organizacji liczy przede wszystkim.

Było tak: Do towarzystwa zespołowi muzycznemu z Zielonej Góry przyjechały dwie panie, od których dowiedziałem się, że w sali K2 Targowego Centrum odbędzie się za chwilę spotkanie z gigantem popularności, autorem Alchemika, Paulem Coelho. Czterdzieści euro za wstęp, dziennikarze darmo.

Z powodu notorycznego gubienia własnego dowodu, kart akredytacji miałem sporo, zaprosiłem obie panie, idziemy. Salę odnaleźliśmy, niestety ustawiła się przed nią kolejka chętnych tak długa, że... No, co tu gadać, w ogonkach od czasu Peerelu nie stoję, nastałem się, mam to za sobą.

Pierwszą panienkę próbującą mi złożyć mało elegancką propozycję zajęcia miejsca w szeregu zbyłem przemówieniem w nieznanym języku: blegu dobuja diu kana sii aba... etc. Popatrzyła, rozwierając źrenice, być może nawet coś pomyślała, machnęła ręką i wróciła na straż.

Zaraz jednak, przed głównymi drzwiami ostry jak scyzoryk młodzieniaszek wyterkotał z siebie formułkę, w sprawie której go tutaj w czwartek rano ustawiono: "Wszystkich obowiązuje kolejka, prosimy zająć miejsce na końcu".

"A idy mi ty k... czortu", poprawiłem myśl w ostatniej chwili, bo obok podeszła właśnie sforsowana przed chwilą dziewczyna, a głupio brzydko wyrażać się przy pięknych paniach. Natarłem na chłopca jak buldożer, a ten mi swoje: "Wszystkich obowiązuje kolejka, prosimy..."

Widzę, że grzecznością z dżentelmenem daleko nie zajadę, więc ominąłem go spokojnie, jak mija się przy drodze milczący z zaskoczenia znak czegoś tam zakazu i wszedłem na salę. Na salę w połowie zapełnioną (skąd?, przecież kolejka stała grzecznie bez ruchu!?), po której nie bez podniecenia szarżował podobny do poprzedniego młodzian w czerwonym kubraczku powtarzający w koło tekst: "Nikt nie może zostać na sali przed rozpoczęciem następnego spotkania. Wszyscy muszą wyjść i ustawić się w kolejce. Nie ma wyjątków. Wszyscy muszą najpierw wyjść". Argumenty typu "Ale my tylko i wyłącznie po to właśnie przyszliśmy na poprzednie spotkanie, żeby mieć miejsce na Coelha!" nie działały na chłopca nic, a nic; ponawiał swoje bezskuteczne próby skłonienia siedzących do wyjścia, wygrażając, że następne spotkanie się NIE odbędzie, zanim sala nie zostanie opróżniona.

W końcu - jak można było przewidywać - zdenerwował zacnych widzów, którzy nadpłacili 50 dolarów za jakiegoś nudziarza po to, by zostać na drugi seans i po prostu chłopca zignorowali. Co wywołało w nim potęgującą determinację, bo przecież postawiono go tu... No, co by nie powiedzieć, sytuacja stała się jeśli nie patowa, to w każdym razie niezręczna: Moje towarzyszki wiszą na końcu kolejki, obiecałem pierwszy rząd, a tu zanosi się, że przedstawienia w ogóle nie będzie. Chcąc nie chcąc, musiałem coś zaradzić.

Wziąwszy głęboki wdech, wypiąłem pierś z dyndającą na niej akredytacyjną kartą ze zdjęciem samego siebie - prasa, czwarta władza, wiadomo - zszedłem na przedscenie i najzasadniejszą jaką potrafiłem z siebie wydobyć angielszczyzną obwieściłem: "Drodzy państwo, We are - rzuciłem na salę majestatycznym pluralisem dla wzmocnienia efektu - from the security department. Przed występem Mr Paulo Coelho sala has to be carefully controlled and, sorry, you are kindly requested to live it for a while. Ale miejsca można zaznaczyć torebką lub częścią garderoby, nikt ich państwu nie zajmie."

Ludzie wstali i wyszli.

Nie wiem, czy organizator w czerwonym kubraczku też w to uwierzył, w każdym razie nawet nie zapytał mnie, czemu na kartkach przygotowanych do zadawania pytań występującemu piszę RESERVE i rozkładam je w pierwszym rzędzie. W którym później pozwoliłem usiąść co znakomitszym gościom napływającym z kolejki: dwóm pięknym studentkom z Iranu, moim towarzyszkom z tria z Zielonej Góry, innej pięknej brunetce z Chile i Anglikowi o wyglądzie ambasadora. Równouprawnienie musi być, choć i tak na sali przeważały kobiety.

Spotkanie się odbyło, miejsc starczyło dla wszystkich, było elegancko, sympatycznie i wesoło. Przynajmniej w pierwszym rzędzie.

Nasz Czas 31/2003 (620)