"Nasza Polonia"
ESTONIA

Referendum unijne w Estonii

Nieco sceptyczne "tak"

Nieco sceptyczne "tak" dla Unii Europejskiej powiedzieli w niedzielnym referendum Estończycy. Za członkostwem w UE opowiedziało się dwie trzecie głosujących. Frekwencja wynosiła 63 procent, czyli mniej, niż przewidywano. Po ogłoszeniu nieoficjalnych wyników nie było fajerwerków, a ludzie nie wyszli na ulice Tallina, by świętować sukces.

Wyraźnie wzruszony prezydent Arnold Ruutel powiedział wieczorem, że Estończycy jak rzadko w swej historii mieli możliwość zadecydowania o swej przyszłości. Prezydent - który zaangażował swój autorytet najpopularniejszego polityka w kampanię przed referendum - oświadczył, że naród, decydując o wejściu swego małego kraju do UE, zagwarantował Estonii bezpieczeństwo i przyszłość.

- Wiosna przyszła do Estonii. Nasz mały kraj stał się większy - mówił z kolei premier Juhan Parts. Zasygnalizował jednak wyraźnie, że członkostwo Estonii w UE nie będzie bezproblemowe. - Estonia będzie zdecydowanie bronić swych interesów - powiedział, dziękując również eurosceptykom, że "z estońskim sceptycyzmem ściągali bujających w obłokach euroentuzjastów na ziemię".

Ku powszechnemu rozczarowaniu stacji telewizyjnych, które przyjechały do Tallina, po ogłoszeniu wyników ulice miasta pozostały spokojne i ciche. - Mamy jeszcze poniedziałek - zapewniał premier. - Estończycy rozkręcają się wolno.

Wydaje się jednak, że nie będzie wielkiej fety. Wynika to po części ze specyficznego estońskiego temperamentu, co widać było już przed głosowaniem. W centrum Tallina pojawiły się wówczas niewielkie pikiety, w których euroentuzjaści z transparentami "Tak dla Unii" stali bez słowa obok eurosceptyków ze sloganami "Wybieram niepodległość", a największe ożywienie wykazywali dziennikarze zagraniczni.

Równie mało entuzjastyczna była cała kampania estońskich euroentuzjastów. Nawet rządząca partia Res Publica akcentowała bowiem, że wybór UE jest "wyborem mniejszego zła". Pewne obawy ekipy rządzącej budzi bowiem to, że wiele rozwiązań prawnych dotyczących gospodarki jest w UE mniej liberalnych niż w Estonii, a to właśnie swoboda gospodarcza przyciąga do Estonii inwestorów.

Ostateczny, choć nieoficjalny, wynik referendum - 67 procent głosów za, a 33 procent przeciw - jest nieco gorszy, niż przewidywały sondaże. Politycy estońscy nie mieli jednak wątpliwości, że referendum zakończy się sukcesem.

- Jestem pewien, że Estończycy będą głosować za Unią. To dla nas oznacza przyspieszenie rozwoju gospodarczego, a tym samym dodatkowe gwarancje niepodległości. Wybór UE jest dla nas logiczną decyzją. Proponowałem ludziom, by porównali plusy i minusy wejścia do Unii - mówił prezydent Arnold Rüütel, który w niedzielny poranek głosował w punkcie wyborczym mieszczącym się w tallińskim klubie tenisowym.

Pytanie, jakie zadawano wyborcom, brzmiało: "Czy jesteś za wejściem do UE i przyjęciem zmian w konstytucji?". Zgodnie z estońską konstytucją bowiem wszelkie instytucje sprawujące władzę w Estonii powinny się mieścić na jej terytorium. Paragraf 1 konstytucji miał uniemożliwić Moskwie jakiekolwiek zakusy na świeżą niepodległość Estonii. Eurosceptycy estońscy chętnie posługiwali się więc argumentem, że teraz to Bruksela, jak dawniej ZSRR, zagarnie suwerenność ich kraju.

Licząca zaledwie ok. 1,4 mln mieszkańców Estonia w ciągu ostatnich dwunastu lat była najbardziej dynamicznie rozwijającym się krajem Europy, zyskując przydomek "bałtycki tygrys".

Estonia jest przedostatnim krajem kandydującym do Unii, który organizuje referendum unijne. Tydzień później głosowanie odbędzie się na sąsiedniej Łotwie, gdzie przyjęto już estoński wynik jako sygnał, że i tam się uda. Najradośniejszymi ludźmi w niedzielę wieczorem w Tallinie byli łotewscy dziennikarze.

Maja Narbutt

Nasz Czas 29/2003 (618)