Nasze rozmowy


Niesumienny biznes

Kiedy przed ponad dwoma laty Z. Balcewicz został mianowany na stanowisko zastępcy kierownika administracji powiatu wileńskiego ci, którzy dotychczas nie mieli z nim do czynienia, byli pełni optymizmu - "swój" wszak, Polak, rodaków nie skrzywdzi i niepomiernie przeciągający się zwrot ziemi na pewno przyspieszy. Dziś są pełni bólu i rozgoryczenia, tym niemniej bojąc się kolejnych niekorzystnych posunięć i utrudnień z jego bogatego arsenału wyrafinowanych metod nie odważą się publicznie zabrać głos i rozmowy, i żale zraszane gorzkimi łzami proszą do publicznej wiadomości nie podawać. A nuż się użali, a nuż się da udobruchać...

Oprócz współczucia wszystkim tym, którzy są prześladowani przy ubieganiu się o swoją ziemię, zawsze przy rozmowach wynika pytanie natury ogólnej - jak to mogło się stać, że takiej właśnie osobie dziś na Ziemi Wileńskiej zawierzono temat najważniejszy - zwrot własności, która w wyniku będzie miała decydujący wpływ na przyszłość ludności polskiej pod Wilnem oraz dlaczego rządzący socjaldemokraci oraz działacze Akcji Wyborczej próbują nadal jego eksponować mimo oczywistej niewiarygodności i kim tak naprawę jest Z. Balcewicz.

W okresie przed ogłoszeniem niepodległości był Z. Balcewicz kierownikiem wydziału organów administracyjnych komitetu partii miasta Wilna, to jemu wówczas podlegały milicja, KGB, prokuratura i sądy. Następnie zostaje zastępcą ówczesnego "mera" Wilna, mając w gestii podział mieszkań i garaży, wsławiając się szczególną nieżyczliwością wobec ludności polskiej, która nie miała za sobą zaplecza znajomych czy krewnych na wysokich stanowiskach. Potem redagował "Czerwony Sztandar", z którego to stanowiska został wybrany do Rady Najwyższej Litwy. Wśród grona ośmiu Polaków - deputowanych Rady Najwyższej należał wraz z L. Jankielewiczem do nielicznego grona wysuniętych na kandydatów przez stare radzieckie struktury - nowowilniaski oddział leninowskiego komsomołu przy poparciu zespołu szpitala psychiatrycznego w Nowej Wilejce. Głosował za niepodległość Litwy, tym niemniej już w sierpniu 1991 roku w czasie tak zw. "puczu Janajewa" jako jedyny ze 141 deputowanych cichaczem ucieka z rodziną do Polski, skąd tymże sposobem po miesiącu wraca. Po zakończeniu kadencji i redagowania dziennika, który w międzyczasie zmienił nazwę na "Kurier Wileński", na kilka lat znika oczu społeczności, w opinii prawników oczekując przedawnienia pewnych działań i operacji.

Nieoczekiwanie, w roku 1998, w przeddzień rozpoczęcia budowy Domu Polskiego w Wilnie pojawia się w Związku Polaków na Litwie i redakcji "Naszej Gazety", proponując bezinteresowny udział w społecznej działalności i prowadzenie kilku kolumn w tygodniku "Nasza Gazeta". Po nie spełna roku, kiedy Polska stała się członkiem NATO i bierze udział w operacji na terenie byłej Jugosławii, korzystając z chwili nieuwagi, próbuje zamieścić publikację, w której NATO nazywa organizacją przestępczą, co oczywiście doprowadziłoby do utraty wiarygodności i zamknięcia pisma. Po przypadkowym, w ostatniej chwili zauważeniu prowokacji i zamianie tekstu - nigdy się więcej w redakcji nie pojawił i nigdy nie zapytał, dlaczego publikacja nie ukazała się w druku. Następnie w kwietniu 2000 roku zjawia się z grupą urzędników i działaczy Akcji Wyborczej, próbując wbrew statutowi i prawu przejąć Związek Polaków na Litwie i tygodnik "Naszą Gazetę". Zawdzięczając poparciu warszawskiej "Wspólnoty" przez pewien czas zostaje nawet nielegalnym "prezesem Związku". Przy okazji w międzyczasie jako pierwszy w historii polskiego społecznego ruchu pisze donosy na działalność Związku, sprawdzanie których przez Komitet Państwowej Kontroli nie potwierdza stawianych zarzutów...aż nareszcie zostaje mianowany na eksponowane do dziś zajmowane stanowisko.

Niedawne wydarzenia wokół wyboru władz miasta Wilna jeszcze raz potwierdziły jego do dziś decydujący wpływ na działalność Akcji Wyborczej i tych organizacji społecznych, które utraciły statutową samodzielność i społeczny charakter działania na rzecz powyższej organizacji politycznej. Wystarczyło zjawić się na tak zw. naradzie organizacji społecznych i wskazać na potrzebę zaatakowania polskiej Szkoły Średniej im. Wł. Syrokomli - podobny "prezes związku" M. Mackiewicz natychmiast zorganizował akcję, nie bacząc nawet na to, że w szkole trwały egzaminy państwowe...

***

Siedzimy w jednej z wileńskich kawiarni przeglądając niezliczone listy i dokumenty, prowadząc długą rozmowę z potomkami Franciszka Żyndula, który św. pamięci był właścicielem posiadłości o powierzchni 7,63 ha w zaścianku Mejryszki II, "w majątku Bezdany, na terytorium gminy niemenczyńskiej powiatu wileńskiego". Dziś te grunta przez nikogo nie zajęte i niezabudowane leżą już w Wilnie przy ul. Balżio, obecnie popularnej wypoczynkowej strefie zwanej "Silasem".

Przyszli właściciele a bezpośredni potomkowie Franciszka Żyndula nie podejrzewając specjalnych trudności prawnych z odzyskaniem ziemi ( tu stoi ich dom, w sąsiedztwie mieszkają krewni, tylko już za drogą i dlatego w rejonie wileńskim, swoje już odzyskali i pretensji do nikogo nie mają) postanowili zaprojektować doprowadzenie gazu i innych komunikacji, aby żyć godnie, a wydatki pokryć kosztem sprzedaży części odzyskiwanych posiadłości.

I tu się właśnie zaczęło, bo zaprojektowanie komunikacji w tym właśnie miejscu niepomiernie podniosło wartość działki i stała się ona najwidoczniej niezwykle łakomym kąskiem dla Z. Balcewicza. Mimo że rozporządzenie administracji powiatu po niezliczonych sprawdzianach, przedstawianiu dodatkowych dokumentów itp. trzykrotnie było przygotowane do podpisania - Z. Balcewicz każdorazowo znajdował nadumany, nie oparty na prawie powód do powstrzymania przed jej podpisaniem, a ostatnio nawet w czasie urlopu specjalnie przychodził na kilka dni do pracy, aby sprawy Żynduli nie dopuścić do logicznego i prawnego zakończenia.

Obecnie kilka osób w rodzinie faktycznie nie pracuje tylko dlatego, aby spełniać jak najbardziej wymyślne wymagania Z. Balcewicza, których jeszcze nigdy nie stosowano wobec innych, i które nie są oparte na prawie. Nawet pracujący w administracji specjaliści są zdania, że coraz bardziej narastające wyrafinowanie i bezczelność Z. Balcewicza, przekroczyły jakiekolwiek dopuszczalne granice. Zresztą nawet decyzje sądu nie zawsze są przez niego honorowane. Jeżeli uzna za stosowne to je kieruje do sprawdzania. A to kolejne 3 - 4 miesiące przeciągania, niejasności i nerwów oraz niekończące wydatki. W podobny sposób przy złej woli Z. Balcewicza są powtórnie sprawdzane i inne oficjalne dokumenty.

Nie trudno sobie przedstawić, jak się czuje w podobnej sytuacji starsza osoba, przy tym nie władająca językiem państwowym, która po latach chodzenia po urzędach raczej zrezygnuje z własności ku uciesze urzędników, którzy mimo wolnej działki wiadomo nie przejdą...

Naszych rozmówców szczególnie bulwersuje fakt, że ten człowiek pozwala sobie w telewizji i radiu mówić o sprawiedliwości, o jego zaangażowaniu w "uczciwym i szybkim" zwrocie ziemi i, że niby "reprezentuje Polaków". Nie chcą cudzego, a żyjąc przez całe życie z rąk pracy nie mogą sobie nawet przedstawić, że inni mogą postępować wbrew prawu i ogólnie przyjętym zasadom stosunków międzyludzkich, i wbrew sumieniu. Na co zresztą Z. Balcewicz reaguje natychmiast:" Co to ma wspólnego z sumieniem? Chodzi przecież o biznes".

Posmaku sprawie dodaje aktywny udział w utrudnianiu zwrotu, w tym pisanie skarg na wskazanie Z. Balcewicza, ze strony T. Grygorowicza, zastępcy W. Tomaszewskiego w rejonowym oddziale Związku, co może świadczyć o chęci pozyskania działki właśnie dla W. Tomaszewskiego.

W liście przygotowanym do środków masowego przekazu umęczeni rozmówcy piszą, "że metodyka zwrotu ziemi przez Z. Balcewicza przypomina swego rodzaju filtrację, w czasie której on ocenia prestiżowość działki. Jeżeli parcela nie wzbudza zainteresowania - dodatkowych problemów ze zwrotem raczej nie będzie. Natomiast jeżeli ziemia wzbudzi zainteresowania Z. Balcewicza - każda bezprawna metoda staje się dobra do osiągnięcia jego celu"...

I ta ocena tego wysokiego urzędnika jest chyba jak najbardziej odpowiednia.

***

W tej smutnej jednej z tysiąca historii, będącej dowodem stanu obecnej władzy i państwa oraz całkowitej ignorancji praw obywateli są też pocieszające oznaki - coraz więcej ludzi zaczyna czuć się obywatelami i rozumieć, że to co robi Z. Balcewicz, jest karygodnym bezprawiem, decydując się mówić o tym publicznie. Powyższy przykład jest temu dowodem.

Zaczynają się więc i dla balcewiczów "schody", na których wcześniej czy później widocznie trzeba będzie się pośliznąć. Mamy nadzieję, iż nastąpi to raczej wcześniej niż później ku pożytkowi naszego społeczeństwa i jego dobrego imienia.

Do tematu wrócimy.

Rozmówców wysłuchał, zanotował i wstępem opatrzył R. Maciejkianiec
Fot. Bronisława Kondratowicz

Na zdjęciach: Z. Balcewicz podczas jednego z ataków na redakcjię "NG", kwiecień 2000r.
Inicjatorzy i organizatorzy sztucznego podziału ZPL z Z. Balcewiczem na czele, lipiec 2000 r.

Nasz Czas 27/2003 (616)