Felieton


Andrzej Dobrowolski Niewinny

List

Dostaliśmy od znajomych z Polski list. Zatytułowany Moi Najdrożsi Kochani! Niby nic, forma jak każda inna. W listach, zwłaszcza w ich tytułach, dozwolona jest wszak lekka przesada. Przyzwyczailiśmy się pisać "Wielce Szanowny Panie" do kogoś, kogo w istocie szacunkiem obdarzamy umiarkowanym czy "Kochany Wuju" w liście do brata ojca mieszkającego od lat za granicą, z którym widzieliśmy się ostatnio na chrzcinach. Własnych. Ot zwyczaj, tradycja, nic nie znaczące słowa.

Ale Moi Najdrożsi Kochani!, to co innego. Gdyby zatytułował tak list ktoś, kto w naszym odczuciu może być co najwyżej "Wielce Szanownym" lub choćby tylko "Kochanym", z pewnością zażenowałby nas podobną formą, wywołał grymas zakłopotania.

Zastanowiliśmy się z żoną, do kogo sami ośmielilibyśmy się tak napisać?

Miejmy nadzieję, że jesteśmy bolesnym odstępstwem od normy, ale po dłuższych dywagacjach, targach i przymiarkach stanęło na...

Czyżby naprawdę było aż tak źle? Wprawdzie nie wszyscy pozostawieni w Kraju, którym w okresie kilkudziesięcioletniej banicji udało się nam w czymś pomóc, są dzisiaj naszymi oddanymi i wiernymi wrogami, jednak konstatacja faktu nie nastroiła nas optymistycznie do własnych wysiłków wkładanych w kochanie bliźniego jak samego siebie.

Ktoś spostrzegawczy powiedział, że aby określić swój prawdziwy stosunek do jakiejś osoby, należy zwrócić uwagę na wrażenie, jakie wywołuje list od niej znaleziony wśród porannej poczty. Myślę, że można by ów test udoskonalić, przymierzając w myślach wspomniany na początku tytuł do nie otwartej jeszcze korespondencji. Albo wziąć notes z adresami i sprawdzić kartka po kartce cały alfabet. Choć przeważnie jest odwrotnie, może czasem lepiej byłoby wiedzieć, niż nie wiedzieć,

Podobne testy bywają zwykle bałamutne, rzadko mówiące prawdę. Zdarzają się jednak wyjątki.

Wybieraliśmy się do znajomych. Żona porządkowała przed lustrem ostatnie szczegóły odświętnego wyglądu, ja, już gotów, wyszedłem przed dom. Był czerwcowy wieczór, jeden z tych, które początkujący malarze lubią uwieczniać na swych płótnach: Purpurowo zachodzące słońce, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy chmury, jaskółki śmigające z wrzaskiem w pogoni za kolacją dla schowanych pod okapem piskląt. Ogarnęło mnie uczucie wielkiego szczęścia, bezpieczeństwa i oczekiwania na miłe spotkanie z przyjaciółmi. Przysiadłem na ławeczce, delektując się w rozmarzeniu przyrodą, nawołującymi wspomnienia z dzieciństwa jaskółkami, ciszą, ciepłem, nadzieją.

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że minęło już sporo czasu, a żony jak nie ma, tak nie ma. "Guzdrała - pomyślałem - jak zwykle godzinę będzie mitrężyć przed lustrem". Zaraz potem myśl tę wyparła następna: "A co by było, gdybym na nią nie czekał" Gdyby nie miała przyjść za chwilę i powiedzieć - "No, chodź, idziemy, już jestem" Gdyby jej po prostu nie było? Gdyby nie istniała?

W tym samym momencie stało się coś, czego do dziś, a pewno i nigdy później, nie zapomnę: Cały ten piękny kolorowy obraz przed moimi oczami, to, co napawało mnie wspomnianym spokojem i szczęściem, wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wzięło i po prostu znikło. Jakby kolorowy obraz w telewizorze stracił nagle barwy po wygaszeniu ich odpowiednim guzikiem pilota. Barwy i dźwięk zresztą, bo jaskółki też jak na komendę zamilkły. Konferansjer Bałtroczyk powiedziałby z pewnością, że zatrzymały się w locie, ale tego dokładnie nie pamiętam, natomiast jestem pewien, iż wszystko, cały świat dookoła mnie zszarzał, spochmurniał, zbrzydł, wręcz zwstrętniał.

I wtedy zrozumiałem, iż mówiąc do żony, "kocham", to właśnie mam na myśli: Informuję ją, że wyobrażenie sobie świata bez niej powoduje opisane tu wzrokowe i słuchowe zaburzenia.

Z pewnością nie jest to definicja pasująca do każdej pary i odwagi nazywania rzeczy po imieniu, ale i czerwcowe wieczory jak tamten nie zdarzają się codziennie.

Nasz Czas 24/2003 (613)