Felieton


Andrzej Niewinny Dobrowolski

Słowo na zet

Jedna z moich korespondencyjnych znajomych, redagująca wraz z mężem zacne filadelfijskie pismo kulturalno-społeczne, w przysłanym do degustacji tekście własnej piosenki buntuje się z powodu wszechobecnych wulgaryzmów. Zwłaszcza pewne słówko na"z" wzbudza jej wątpliwości, czy zasadnym jest użycie go w piosence.

Obnażając je ze skąpej szaty skrótu, pisze:"życie nie jest z..... / raczej senne, nudne, mgliste / kiedy kasa, to hopsasa! / wino, vocal, pełna klasa".

Zgadzam się z moją znajomą w kwestii paskudztwa pewnych niewyrażeń, choć nie całkiem i nie do końca.

Banalne to, ale język jest, jaki jest i korzystać nam z niego przychodzi wedle gustu i uważania. Słowo na"z" brzmi w moich uszach paskudnie, brzydzę się nim całym wstrętem mojej niepięknej duszy, ale obecne jest i basta. Użycie go w tekście żartobliwie poważnej piosenki uważam za dopuszczalne. Jakże inaczej by je okpić? Stosowany przez profesorskie purystyczne autorytety upubliczniony wybieg z owym"słowem na cha" jest dość groteskowy."Nie da się wystawić na wiatr gołego tyłka odzianego w gacie", twierdzi staroszkockie porzekadło.

Co jednak ciekawe, że kiedy jedne paskudztwa wyłącznie odrażają, inne miewają w sobie jakiś specyficzny, przyciągający urok. Skąd, jak i dlaczego? Niewykluczone wiąże się to z okolicznościami lub osobą kojarzoną z tymże wstręciuchem, ale jest to wyłącznie moja w nie ćwierci nawet przemyślana hipoteza na podstawie własnego doświadczenia ze słowem na"k". Używa go Marcin Daniec w swoich monologach, a ja uwielbiam Marcina Dańca. Żona krzywi się i uszy ode mnie odwraca, ja zaś podstępnie szukam kolejnej okazji do prezentacji pupila. Podczas gdy stosowane na przykład przez moją niewinną teściową słówko"wkurza" drażni mnie swoim ohydztwem. Czyżby tylko dlatego, że inną sympatią darzę teściową, a zdecydowanie inną Dańca?

Jakiś czas temu ustaliliśmy na rodzinnym posiedzeniu, że pójdziemy na kompromis i otrzymam limit dwóch przekleństw, do których mam się ograniczyć. Jednak obrady zakończyły się niepowodzeniem z powodu niemożności dokonania wyboru. Wymyśliłem wtedy alternatywne rozwiązanie: znajdziemy własne"brzydkie słowa". Takie i z"r" brzmiącym, i dosadne, dźwięczne i wymowne.

Pierwszym było stworzone w duchu esperanto"vasca marrena!" Próbowaliśmy kilka miesięcy udomowić dzikusa, ale nie dało się. Potem były jeszcze inne podejścia, po których wróciłem jednak do nawyku.

Wydaje mi się, że - jeśli już - istotną sprawą jest umiejętność trafnego doboru kontekstu, w którym jako solista, zwykle w finałowej, artystycznej części wypowiedzi, ma wystąpić rzeczony a niewymowny sceniczny obsceniczny ozdobnik. Podobnie jak próba rozwiązywania krzyżówek w języku innym niż ojczysty, i tu można by mówić o swoistym sprawdzianie umiejętności. Twierdząc tak, mam na myśli dorosłego już syna, którego skazałem na życie poza ojczyzną od chwili narodzin, władającego wszak polskim mniej więcej po polsku. Poza... No właśnie: Bywa, że groźna skądinąd choć delikatna w brzmieniu"cholera" w jego wykonaniu nabiera cech ciężkiego wulgaryzmu. Wczoraj zaś piętnastoletnia córka wyznała mi, że nowo poznany kolega jest"fajowy".

Fe! Cóż za paskuda! Domyśliliśmy się wspólnie, o co chodzi, czym skromna fajka została zeszpecona, niemniej brzydoty słowu to nie ujęło.

Jak zatem znaleźć się w manowcowym gąszczu słów nie przeznaczonych do wymawiania? Omijać je skrzętnie, udając, że nie istnieją? Przeskakiwać wzrokiem, gdy pojawiają się w piśmie? Głuchnąć na ulicy, używać stoperów, boczyć się i droczyć, organizować protesty i ciche marsze? Czy korzystać całą gębą z tego, co ślina na język podsuwa, bacząc wszak, by w porę, stosownie do okoliczności, iżby strapionego zaskoczeniem słuchacza"polucjami nie kontaminować"?

Podobnie jak się to ma z większością poważnych dylematów, i w tym przypadku nie znam odpowiedzi. Nie znam, bo zapewne jednoznacznej nie ma. Dla młodych urodzonych później niż słówko na"z" jest ono zapewne częścią jednej z wielu par przymiotnikowo-przysłówkowych nie inną od naszego"fajny, fajnie" czy wręcz"wspaniały, wspaniale". Czy nam się to podoba, czy też wzbudza uzasadniony wstręt.

Podejrzewam, że chcąc się skutecznie porozumieć z młodzieńcem w stylu techno, praktyczniejszym byłoby użycie jego języka, niż narzucanie mu stylu retro. Wszak rzeka słów zawsze płynie z prądem. Nawet jeśli unosi na falach jedną i drugą nie za ładnie pachnącą wybrzuszoną rybkę. (Może od tego prądu?)

Zdaje się, że rację znów mają Staroszkoci, którzy sformułowali prostą, ale jakże praktyczną radę:"Mów tak, żeby cię rozumiano."

Dodałbym tylko:"Nie raniąc uszu słuchacza słowami, w których do wymówienia nadaje się wyłącznie pierwsza litera".

Nasz Czas 15/2003 (604)