Felieton


Andrzej Niewinny Dobrowolski

Drugi koniec kija

Przemierzając tydzień temu kraj wzdłuż i w poprzek, mimo prędkości przesuwających się za szybą obrazów, kilka refleksji zdołało się przedostać do środka. Część z nich związanych z prędkością właśnie. Zwłaszcza na drogach szybkiego ruchu spowalnianego co rusz do 70 km na godzinę. Auta rwą, ile pod pedałem, nagle łups! - 70. Oczywiście nikt nie zwraca na to uwagi, a domyślam się wręcz, że gwałtowne hamowanie byłoby znacznie większym zagrożeniem bezpieczeństwa niż będące przyczyną owego ograniczenia pojazdy z pomniejszych dróg znajdujących właśnie ujście w rwącej rzece nurtu głównego.

Co jakiś czas za utrudniającymi widoczność zakrętami, kępami drzew czy w innych jeszcze zakolach i meandrach czyhająca na mandatowy łup policja.

Trudno byłoby mnie przekonać, że w tym podstępnym ściąganiu haraczu idzie przede wszystkim o bezpieczeństwo. Bezwzględnie wygląda to bardziej na zasadzanie się rozbójników oczekujących w zwężeniach skalnych przełęczy na bezbronny dyliżans niż na kontrolowaną przez władze państwowe akcję ochrony społeczeństwa przed bezmyślnym narażaniem przez nie własnego zdrowia i życia.

Jednak wobec faktu, że na wszystkich napaść się nie da (zwłaszcza że solidarność w walce z wrogiem wymusza obronę jak na przykład ostrzegawcze mruganie światłami) bezowocność działań władz powoduje znacznie więcej szkody niż pożytku.

Mam na myśli oczywistą i znaną od zawsze zasadę, iż prawa, których nie da się egzekwować, więcej przynoszą demoralizacji niż zdyscyplinowania.

Ktoś, kto w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto bezkarnie łamie przepisy na drodze, złamie je także w każdej innej okoliczności. Tej podstawowej zasady, głoszonej uparcie przez wszystkie rozsądne kodeksy rozsądku od starożytności po Monteskiusza, w Polsce jakby się nie zauważa.

Jeśli zaś chodzi o wspomnianą solidarność w obliczu wroga, w pewnym momencie zdumiało mnie wręcz zachowanie się dwóch nie całkiem trzeźwych rodaków, których próbowałem okrzyczeć sygnałem i światłami z powodu beztroskiego wchodzenia pod koła auta w miejscu - mimo dozwolonych 40 km na godzinę - szczególnie niebezpiecznym, bo i na zakręcie, i na zwężonej nagle jezdni.

Reakcją obu miejscowych panów było słuszne oburzenie na gwałtowność mojej reprymendy: zaczęli machać rękami, krzyczeć i wygrażać. Jednak nie opuszczali jezdni, a wręcz zatrzymali się na środku, gestykulując coraz rozpaczliwiej.

W tym momencie zrozumiałem, że oni ostrzegają mnie przed niebezpieczeństwem. Pominęli zrozumiałe w tym przypadku obrażenie się za trąbienie i zganianie z szosy, a w naturalnym odruchu solidarności z bliźnim uprzedzali mnie o grożącym nieszczęściu.

Oczywiście nie inaczej od przypuszczeń był nim zaczajony za zakrętem odziany w żółte kamizelki patrol łowców mandatowych głów uzbrojonych na ostro w radarowy pistolet.

Byłem wzruszony. Dwoje nieznajomych bliźnich z narażeniem własnego zdrowia chroniło przed niebezpieczeństwem obcego ordynusa używającego wobec nich obraźliwego klaksonu. Nie bacząc na zróżnicowany status jadących i pieszych zachowali się po bratersku w obliczu wspólnego wroga, którym w tym przypadku była czająca się w zasadzce policja.

Przywodzi mi to na myśl anegdotę z tutejszego podwórka.

Przed ponad dwudziestu laty kilkuletni wówczas syn zaginął nagle bez wieści, stawiając cały dom w pogotowiu. Dokonano wszystkich możliwych sprawdzianów, obdzwoniono kolegów, opukano drzwi sąsiadów, obszukano najbliższą okolicę. Zaczynało zmierzchać, syna wciąż nie było. Postanowiliśmy zawiadomić policję.

Akurat kiedy dwóch rosłych funkcjonariuszy pojawiło się w drzwiach i zaczęliśmy im zdawać raport z dotychczas przedsięwziętych kroków, na klatce schodowej pojawiła się zguba. Zasiedział się po prostu u nowo poznanego kolegi. Wprowadzili się na osiedle niedawno, nie znaliśmy ani adresu, ani telefonu.

Powodowani chaotyczną mieszaniną przeciwstawnych sobie emocji pogubiliśmy się zupełnie, nie wiedząc, jak reagować. Opcją żeńskiej części rodziny z babcią na czele było wymierzenie srogiej i natychmiastowej kary cielesnej, ja uciekłem się do pedagogicznej perswazji.

- Jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, panowie - tu wskazałem na rosłych obwieszonych atrybutami władzy policjantów - zabiorą cię ze sobą i wsadzą do kozy!

Jednak zamiast oczekiwanego potwierdzenia mojej groźby spotkałem się zgoła z czymś innym: Obaj policjanci rzucili się do zaprzeczeń, karcąc mnie zarówno wzrokiem jak i słowem, zaś jeden z nich wziąwszy syna na ręce, powiedział uspokajająco:

- Nie bój się chłopcze, to nie jest prawda. Nic ci od nas nie grozi. Nikogo nie zabieramy do aresztu za to, że spóźnił się do domu. Twój tata nie ma racji. My jesteśmy po to, żeby pomagać, a nie karać.

Zrobiło mi się niemrawo, można wręcz powiedzieć głupio. Pochyliłem głowę, udając, że obserwuję gruzy, w których legł mój ojcowski autorytet, podczas gdy syn zajął się rozpytywaniem policjantów o szczegóły umundurowania. Mama z babcią zniknęły w drzwiach do kuchni w celu przygotowania kawy, na którą zaproszeni zostali funkcjonariusze.

Niedawno zapytałem syna o zdanie na temat wzajemnego ostrzegania się kierowców przed kontrolą policji. Najpierw nie zrozumiał, o co mi chodzi, potem udał, że nadal nie rozumie. Rozmowę prowadziliśmy w obecności znajomego Szweda. Pojąłem nietakt i zmieniłem temat. Przypomniałem sobie scenkę sprzed lat i porażkę zawleczonego z kraju sposobu edukacji.

Co by jednak nie powiedzieć, obywatelska solidarność wobec władzy ma również sympatyczne strony. Zwłaszcza jeśli jest nią drugi koniec karzącego kija. Czy nie daj Boże pałki.

Nasz Czas 14/2003 (603)