Felieton


Andrzej Niewinny Dobrowolski

Siwi

W lutym 1968 prosto ze sceny warszawskich Kamieniołomów wyjechaliśmy jako zespół muzyczny na półroczny kontrakt do Finladii. W jedynym i wyłącznym celu dokonania zakupu instrumentów muzycznych i aparatury nagłośniającej oraz, jeśli by Bóg poszczęścił, ewentualnie czegoś skromnego na czterech kołach do przewożenia tychże. Nawet odliczając dwudziestoprocentową dziesięcinę na tacę Pagartu, można się było wówczas przez pół roku takiego majątku na Zachodzie dorobić. Było nas w orkiestrze pięciu, dwojgu się udało, wrócili, nas trzech wessało. Domyślam się, że większość ówczesnych muzyków udających się na saksy w sprawie zakupu instrumentów spotkał los podobny do mojego. Kontrast pomiędzy szarzyzną ojczyzny i kolorowym przepychem Zachodu był nie do przezwyciężenia. Zwłaszcza dla dwudziestoparuletnich chłopców marzących o karierze, najchętniej podobnej do Beatlesów.

Później nastąpiło trzydzieści kilka lat, podczas których trzeba się było jakoś znaleźć w niedorzecznej trochę sytuacji kogoś, kto zajrzał na chwilę do sąsiadów, wypił kawę, zjadł ciastko i choć już dawno powinien się był wynieść, wciąż nie potrafi wpaść na pomysł, jak to zrobić.

Granie z miesiąca na miesiąc w co raz to innym mieście było pod wieloma względami atrakcyjne do czasu założenia rodziny. Potem wypadało się zająć czymś innym, ale co można było umieć, kiedy od czternastego roku życia chciało się być Beatlesem? Z zagranicznych znaków pisanych rozpoznawałem tylko nuty, a tu życie domagało się prozy, nie rymowanego śpiewu. Trzeba się było gdzieś z tym wszystkim zapoznać. Jak jednak pójść do szkoły bez języka? Chciał, nie chciał wyszło na to, że trzeba zaczynać od przedszkola. "To jest Ala, a to As." Z trzydziestką na karku, żoną i dzieckiem na garnuszku. Odpuściłem, zanim doszliśmy do "Płynie, wije się rzeczka".

"Biznes" - pomyślałem. "Biznesmenem można być, nie znając się na niczym. O angielskim słyszałem, telefon był, telex zainstalowałem, firmie na chrzcie imiona dałem Bajer & Frajer* i rzuciłem się w wir interesów.

Jak było do przewidzenia, wir okazał się silniejszy od mojej umiejętność pływania. Po kilku latach tylko z pozoru kontrolowanego kręcenia się wokół własnej osi utonąłem w długach, grzebiąc przy okazji marzeń o bogactwie również firmę. Na zawsze, w nieprzemakalnej trumnie z podwójnym wiekiem, na którym, jak dodatkowa pieczęć, okrakiem siedział wielki i ciężki komornik.

Dzieci przybywało, żona się starzała, wyjście pozostawało tylko jedno: trzeba było wracać do przedszkola.

Tym razem dojrzałem już był widać do nauki, bo nie dość, że z czerwonym paskiem ukończyłem podstawówkę, to rozpędem zapisałem się do gimnazjum, po czym ni stąd, ni zowąd znalazłem się na uniwersytecie. Pan od matematyki radził dalsze studiowanie ułamków, ale ostatecznie stanęło na angielskim, który po jakimś czasie ustąpił slawistyce. Co by nie powiedzieć, w polskim czułem się znacznie pewniej.

Jeżeli istotnie żyje się przypadkiem, a tylko umiera zgodnie z przeznaczeniem, to tenże przypadek musiał sprawić, że pewnego dnia ku swojemu zdziwieniu zauważyłem, iż z nagła stałem się tłumaczem.

Pierwsze dwie książki przetłumaczyłem mozolnie z polskiego na szwedzki, nie mając pojęcia, że to nie w tę stronę. Pamiętam, na pożyczonym od znajomego komputerze, wypatrując oczy, prześledziliśmy z żoną ośmiokrotnie słowo po słowie dwustustronicowy tekst, aby nie przepuścić najmniejszego ortograficznego błędu. Później znajomy powiedział nam, że program ma wbudowany korektor. Z obcego na swojski poszło znacznie łatwiej.

Po piątej książce żona zadała mi krępujące nieco pytanie, czy skoro i tak siedzę całymi dniami przed komputerem, to nie mogłoby się to wiązać z jakimiś choćby skromnymi dochodami. Zwłaszcza, że jak raz w lodówce mieliśmy akurat tylko światło, a poznański wydawca, owszem, potwierdził obietnicę uregulowania należności, nie precyzując jednak kiedy.

Wtedy wpadłem na pomysł felietonów. W Sztokholmie powstawała akurat polskojęzyczna gazeta i potrzeba było kogoś, kto by pisał śmiesznawe kawałki usprawiedliwiające obecność części zasadniczej, czyli programu TV Polonia i ogłoszeń. Zacząłem od złożenia żartobliwego "donosu" na onąż Polonię, co stało się pretekstem zaproszenia na Woronicza połączonego z wywiadem udzielonym samemu dyrektorowi Wasiucie. Nie powiem, spodobało mi się oglądanie siebie w telewizorze, stwierdziłem jednak stanowczo, że jeśli chodzi o ekran, to sam na sam z komputerowym czuję się zdecydowanie pewniej.

Niejakiej elastyczności w wolnym strzelaniu z felietonów umożliwiło mi zainstalowanie sztywnego łącza. Dzięki niemu teoretycznie mogę współpracować z każdym pismem polonijnym na kuli ziemskiej, co w praktyce oznacza te, których redaktorzy charakteryzują się poczuciem humoru mniej więcej zbliżonym do mojego. Na dziś stan lekko przekroczył dwudziestkę, ale w planach mam kontynuowanie akcji informacyjnej. Niewykluczone umotywowany dodatkowo utyskiwaniem żony na nie zanikłe wciąż dysproporcje pomiędzy porcją pracy, a za nikłą ilością szynki towarzyszącej światłu w lodówce.

* - W zasadzie firma w wymowie miała się nazywać "bejdżer, pejdżer'n frejdżer", ale że pagerów jeszcze wówczas nie wymyślono, w piśmie zostało Bajer & Frajer. I tak jest do dzisiaj, z dodatkiem w podtytule "Rymarsko - Prozaiczna".

Nasz Czas 12/2003 (601)