Felieton


Andrzej Niewinny Dobrowolski

Niech żyje król!

Zapytano mnie niedawno, jak się żyje w roli poddanego miłościwie panującemu monarsze, królowi szwedzkiemu.

Zaskoczony nieco pytaniem, nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Aż dziwne, że po trzydziestu pięciu latach nie wyrobiłem sobie w tej sprawie zdania.

Choć przyznać muszę, że jeden jedyny raz, w roku 1973, byłem królowi wdzięczny za osobiste uratowanie mnie z opresji, z której nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak bez jego pomocy bym wybrnął. Dotyczyło to wszak nie obecnego, a poprzedniego władcy, Gustava VI Adolfa, dziadka panującego aktualnie. Pamiętam doskonale wdzięczność, jaka opanowała mnie wówczas bez reszty na wiadomość o zaoszczędzeniu wstydu, a kto wie czy nie utraty pracy nawet. Pracy, o którą wtedy nie było łatwiej niż dziś, a która wykonywana w Szwecji mierzona była w Polsce efektami, o jakich obecnie nawet marzyć nie wypada. Bo za jakąż to dzisiaj granicą w jeden dzień zarobić można miesięczną krajową pensję? Skąd przywieźć pół dniówki starczającą na wynajęcie taksówki ze Świnoujścia do Krakowa? Łza się w oku kręci, szczęście że w wyblakłym już nieco i niedowidzącym, bo ostro patrząc, posmutniałby człowiek od wesołych wspomnień. No, ale wracam do króla i w jaki sposób uratował mnie od hańby.

Było tak: Wydelegowani przez PAGART na zamorskie saksy, aby mieć się czym dzielić z ojczyzną oczekującą od nas co miesiąc wpłaty na jej konto dwudziestoprocentowej dziesięciny, graliśmy na promie kursującym jak tramwaj po torze wodnym między Goeteborgiem a duńskim Fredrikshavn. Trzy godziny w tę, tyle samo w tę z dwugodzinną przerwą na tankowanie, czyli na zaopatrzenie się pasażerów w dozwoloną ilość alkoholu, który akurat wtedy tańszy był w Danii. Ilość przekraczająca limit transportowana była pod biustonoszami, w majtkach i innych częściach garderoby spodniej, jako że w wierzchniej szmuglowano papierosy.

Dla wypełnienia trzygodzinnej nudy oczekiwania na tankowanie zatrudniono właśnie nas, zespół muzyczny, wytwarzający hałas zwany muzyką rozrywkową, przy której, jak nazwa wskazuje, można się było rozerwać.

W drodze powrotnej nuda pasażerów zastępowana była nerwowością oczekiwania na wiercący wzrok celników dokonujących wyrywkowej kontroli bielizny, co przyznać trzeba, nie tylko było krępujące, ale wiązało się z odebraniem na zawsze szmuglowanych dóbr. Do kozy nie wsadzali, ale wstyd. No i strata.

Jako orkiestra potrzebni byliśmy i w tę i nazad.

Opisywanego dnia pech chciał, że jeden z trio, organista - co do tej pory nie zdarzyło się nigdy! - utknął w tramwajowym korku czy też z innego powodu nie zdążył do pracy i prom odpłynął z dwuosobowym ansamblem złożonym z kolegi perkusisty i mnie, grającego wówczas na gitarze basowej. Instrumentarium, trzeba bezstronnie przyznać, skromne nieco, jak na możliwości sześciogodzinnego zabawiania tysięcznego tłumu żądnych wypełnienia nudy oczekiwania na tankowanie w jedną, a zdenerwowanych ewentualną kontrolą bielizny w drugą stronę podróżnych.

Grać było jednak trzeba. Intendent poinformowany o tragedii, odwołując się do naszej ogólnie znanej narodowej cechy, czyli umiejętności radzenia sobie w beznadziejnych sytuacjach, stwierdził: "Już wy, Polacy, na pewno dacie sobie jakoś radę", po czym dla dodania animuszu poklepał nas po plecach, kazał barmanowi uszykować dwa solidne drinki i... poszedł, zostawiając nas samych z pełną salą oczekujących na muzykę gości.

Szczęście w nieszczęściu, że jako czternastoletni młodzieniec i przyszły artysta bigbitowy, pod presją finansową mamy stawiającej warunek, że gitarę, owszem, kupi, ale dopiero kiedy nauczę się grać na akordeonie, przez jakiś czas z obrzydzeniem uczęszczałem do ogniska muzycznego.

Nie znajdując innego wyjścia, wzmocniwszy się jeszcze jednym i nie słabszym od poprzedniego drinkiem, siadłem za organami i coś tam zaczęliśmy tworzyć z wątpliwym przekonaniem, że produkowanych dźwięków da się w ogóle słuchać. Kolega znał kilka piosenek, mnie przypomniało się parę innych, wspierając się od czasu do czasu zagłuszającymi samokrytycyzm kolejnymi drinkami, kulejąc, z bidą, przedłużając do maksimum przerwy pomiędzy występami, z trudem, bo z trudem przetrwaliśmy pierwszą turę.

Było to jednak wszystko, absolutnie wszystko, na co nas było stać.

O powtórzeniu repertuaru w drodze powrotnej mowy nie było. Zresztą doping zaczął działać i granie w ogóle stało się dla nas sztuką raczej trudno osiągalną, a granie do tańca dla tłumu ludzi odpadało całkowicie.

Rozważaliśmy wprawdzie jakieś sposoby uniknięcia odpowiedzialności przez ucieczkę ze statku, symulowanie ataku wyrostka czy inne karkołomne opcje, ale nie mogliśmy przecież narazić na szwank wyrażonej ustami intendenta opinii armatora o naszej narodowej zaradności. Jak to? My, Polacy, mielibyśmy się poddać?

Z drugiej jednak strony pole manewru ograniczone mieliśmy do zera. Czy nawet dwóch zer, bo właśnie w ubikacji, pamiętam, doszedł nas z głośników komunikat: "W związku ze śmiercią króla Gustava VI Adolfa wszelkie imprezy rozrywkowe w drodze powrotnej zostają odwołane".

Hura!! Niech żyje król! - wrzasnęliśmy obaj jednocześnie, z niepohamowanej radości rzucając się sobie w objęcia.

I to - z całym szacunkiem dla monarchii - byłaby mniej więcej jedyna korzyść, której jako poddany miłościwie panującemu osobiście i na własnej skórze miałem okazję doświadczyć.

Nasz Czas 10/2003 (599)