Nasze wywiady


Sami stworzyliśmy sobie pracę

Żeby coś w życiu osiągnąć, należy wiele i ciężko pracować. Kiedyś ludzie żyli po to, żeby pracować, dziś pracują tylko po to, żeby żyć, żeby mieć środki na utrzymanie siebie i rodziny. Dziś najtrudniej jest chyba dla tych, którzy dopiero stają na własne nogi, próbują odnaleźć pod nogami trwalszy grunt. Właśnie tego twardego gruntu, na który można oprzeć się i zacząć coś budować, od kilku lat poszukuje młode małżeństwo - Natalia i Eryk Bandalewiczowie.

Jak postrzegacie dzisiejszy świat?

Szczerze mówiąc, ostatnio dla nas świat staje się coraz bardziej szary. Coraz częściej znikają jaskrawe kolory radości, zadowolenia z pracy , sytuacji materialnej .Ostatnio nasz biznes jest bliski bankructwa, z towaru, który sprowadzamy i sprzedajemy nie mamy prawie żadnego zysku. Trudno jest utrzymywać rodzinę. Mnóstwo wszelkiego rodzaju opłat.

W roku 1998, kiedy tylko zarejestrowaliśmy swą firmę "Olizija" , mieliśmy spore zyski .

Od pierwszego dnia i do dziś cały towar sprowadzamy z Polski. Wszystkim zajmujemy się sami. Sami sprowadzamy towar, sami go sprzedajemy i dostarczamy dla stałych klientów. Czasami ze wszystkim nie nadążamy, ponieważ żona, mimo że pomaga dla mnie, musi wychowywać pięcioletnią i mającą dopiero roczek córeczki.

Pana zdaniem, co sprzyja, a co przeszkadza drobnym przedsiębiorcom prowadzić swój biznes?

Eryk: Dziś prowadzić swój biznes przeszkadza wiele różnych czynników. Pierwszy- to ,że za towar muszę ostatnio płacić ogromne cło. Nie udaje się przywieźć towar za taką cenę, jaką zapłaciłem w Polsce. Korupcja i ogromne cła pozwalają dla mnie tylko zwrócić pieniądze zapłacone za towar. Nieraz nawet i tych pieniędzy nie zwracam.

Drugi problem - to konkurencja. Kiedyś nasze podwileńskie Gariuny były bardzo popularne. Ściągali tu ludzie z całej Litwy, Łotwy, Białorusi i innych państw. Kupców było o wiele więcej. Dziś coraz bardziej stają się popularne tak zwane supermarkety, gdzie pod jednym dachem można wszystko nabyć - od towarów spożywczych, do różnego rodzaju ubrań, biżuterii i innych różnych rzeczy. Ceny tam oczywiście są wyższe niż na rynku, ale wszystko w jednym miejscu, ciepło i na głowę nie pada, cały towar można dokładnie obejrzeć i przymierzyć. Nic więc dziwnego, że coraz więcej ludzi na zakupy udaje się tam.

Co spowodowało, że będąc jeszcze młodymi i niedoświadczonymi ludźmi zaczęliście swój biznes?

Natalia: Wszystko zaczęło się od tego, że Eryk nie znalazł pracy według swej specjalności (radioelektronika), a ja w tym czasie pracowałam u pewnego przedsiębiorcy, który zajmował się sprowadzaniem i sprzedażą różnego towaru z Polski.. Nieźle mu się powodziło, więc mąż postanowił spróbować.

Nie mieliśmy pracy, więc postanowiliśmy sami sobie ją załatwić. Wówczas wielu ludzi udając się do Gariunai, tworzyło sobie miejsca pracy. Wiele rodzin w różnego rodzaju towar zainwestowało swoje pieniądze i z tego utrzymują się do dziś.

Zaryzykowaliśmy. Stopniowo weszliśmy w rytm, otrzymaliśmy pierwszy niewielki zysk. Po jakimś czasie już mieliśmy stałych klientów, nawet zatrudniliśmy kilka osób, które nam pomagały.

Dość często można słyszeć, że ci, co sprzedają w Gariunai, żyją w dostatku, a nawet bogato. Czy tak jest naprawdę?

Tacy ludzie, którzy nie kosztowali tej "słodkiej" pracy, twierdzą, że ci, którzy "stoją" w Gariunach mają ogromne zyski. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że tak nie jest. Owszem kiedyś, jak mówiła moja znajoma, tygodniowo zarabiało się do trzech tysięcy. Jednak dziś ogromnie się cieszymy, kiedy mamy 200-300 litów. Nikomu nie życzyłabym takiego losu - niedospane noce, ciężkie torby, ciągłe wyjazdy za granicę ( oczywiście nie turystyczne), śnieg, deszcz, mróz czy spiekota, trzeba być przy swoim stoisku..

Jakie macie plany na przyszłość?

Eryk: Pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Będziemy próbowali coś zmienić, pójść w innym kierunku, ale nadal będziemy starali się iść do przodu, dążyć do lepszego życia. Natalia planuje udać się na studia ekonomiczne, aby sama mogła prowadzić księgowość i nadal mi pomagać. Mamy nadzieję, że czeka nas lepsza przyszłość.

Dziękuję za rozmowę.

Nijola Szczerbo


Nasz Czas 7/2003 (596)